W miejscu, gdzie tej zimy starły się życie i śmierć, zwyciężyło życie. Pąki magnolii mimo wielodniowego oblodzenia przetrwały i rozkwitły o zwykłej porze w końcu kwietnia, choć trzeba przyznać, że obie magnolie tej wiosny nieco słabowały.
Nie poświęciłem im osobnej galerii, choć mam sporo zdjęć. Może się nadarzy okazja.
Przejawem zwycięstwa życia są jednak nie rozkwitłe i przekwitłe magnolie, ale najszlachetniejszy z wilców, moja herbowa błękitna ipomea tricolor (nazywana często i sprzedana mi pod nieprawidłową nazwą violacea), która najpierwsza spośród ipomei w całym ogrodzie zakwitła 4 sierpnia – i jeszcze po tygodniu jest jedyna, choć w różnych miejscach było ich rozsianych około tysiąca ziarenek. Większość pozjadały ślimaki czy inne żarłoki.
Sprowadziłem nasionka przez e-bay z Kanady, a pochodzą z Meksyku, czyli z ojczyzny ipomei. Jak wiedzą wtajemniczeni, nasiona te spożyte w pewnej liczbie mają działanie psychodeliczne. Dowiedziałem się o tym, że jest całe środowisko kosztujących tego zioła, kiedy w zeszłym roku zamówiłem te nasionka przez Allegro. Zamówienie zwróciło uwagę dostawcy, gdyż opiewało na kilka torebek. Domyślny producent dołączył po kilka sztuk mikroskopijnych nasion trawek o podobnie specyficznych zastosowaniach. Odczytałem to jako porozumiewawcze mrugnięcie okiem. Żadna z tych egzotycznych trawek mi zresztą nie wykiełkowała, natomiast ipomea pięknie się rozkrzewiła w kilku donicach i miejscach ogrodu, ale nie zdążyła zakwitnąć i obumarła nie wydając kwiatów. Za długo zwlekałem poszukując nasion w sklepach ogrodniczych i sezon się okazał za krótki.
Kiedy więc w tym roku jakoś nigdzie nie mogłem znaleźć ipomei w polskiej ofercie, zamówiłem meksykańskie nasionka i chwilę się wahałem, czy kupować jedno opakowanie (500 nasion, 7,5 grama), czy – robiąc taki zamach z lotniczym transportem przez Atlantyk – zdecydować się na dwa. Bo to już spora ilość, a nie chciałem się stać ofiarą własnego szyderstwa z tych cwaniaków, co pod przykryciem zamawiają za oceanem transporciki wiadomych ziółek na własny użytek.
Dwie paczuszki nasion przyszły, miałem tą drugą obdarować ewentualnych chętnych, ale czas mijał, więc wysiałem wszystko u siebie, pierwsze roślinki pokazały się na w pierwszych dniach czerwca. Niestety, nie każde miejsce ogródka było dla nich dobre, w sumie może rośnie zaledwie z 50 roślinek. Trzy wsiane, czy przesadzone skądinąd gdzie marniały, pod żółtą magnolię, już zakwitły tydzień temu i każdego dnia dają dwa-trzy ogromne kwiaty ośmiocentymetrowej średnicy.
Te pierwsze są na wysokości oczu (potem pójdą w górę, jeden pęd już dochodzi do szczytu magnolii – 5 m), więc nareszcie znowu mogę im się przyjrzeć, cieszyć oczy nieskazitelnym błękitem płatków, smakować ich posrebrzane faktury jak wytworne materie na spódniczki wróżek [037] i wpatrywać w tajemniczą jasność bijącą z białożółtego lejka kielicha [104]. Tę, która skrzesała iskrę skojarzeń zmuszających do spisania tego doświadczenia cztery lata temu: mojego pierwszego fotowiersza Transcendencja. Jak widać, nie mnie jednego wciąga ten wir.
Pokazuję kilka obrazów tegorocznych meksykańskich ipomei, które niestety jak wszystkie wilce chwalą poranek, a potem się żegnają, i ustępują miejsca następnej generacji [075]. W ostatnich upałach zaczynały więdnąć już w południe. Jednak po całonocnych deszczach przetrwały do wieczora i dopiero o zmierzchu malowniczo się zwijały [058]. Jeden zawinął chyba pszczołę [064], która się w nim skryła przed ulewą, ale chyba jej nie przeżyła [034].
Dzięki wilgoci błękit dojrzewa, różnicuje się nabierając miejscami kobaltowych odcieni i srebrzystych prześwietleń [024], zanim się zmarszczy w różowy skwarek nie przypominający kolorem błękitnego wcielenia w dniu poprzednim (czy to są te trzy kolory?). Spódniczki wróżek dłużej też zachowały sprężystość, a sztywniejsze białe żebrowania płatków więdną każde w różnym tempie [038], dzięki czemu kielich porzuca swoją pięciokątną formę i staje się sukieneczką roztańczonej istotki.
Teraz już nikt nie wątpi, że mam szczególne więzi z powojami, o których tu kilka razy pisałem ostatniej zimy, i mówiłem o nich w audycji radiowej pani Marii Brzezińskiej. Bohater tamtych opowieści wyniesiony w donicy na taras kwitnie cały czas i wydał już kolejne pokolenie nasion, które już powschodziło.
A miejsce pod tą magnolią udzieliło swojej magicznej siły jeszcze i naparstnicy, która zimowała w tym miejscu i była najbliżej tamtego pojedynku, ją też mróz witał. Choć wszystkie inne naparstnice już przekwitły w czerwcu, ona jeszcze na samym czubku ma tuzin naparstków. Może uda mi się jeszcze o niej coś napisać, bo zapowiadałem, że w moim ogrodzie było to rok naparstnic, też odrodzonych po przerwie. Czerwiec był naparstnic, lipiec należy do zwykłych wilców, a sierpień – do błękitnej ipomei tricolor.
Zdjęcia 4-9 sierpnia 2013, tekst 10 sierpnia 2013
© A. Dąbrówka
I znów piękna seria. Ten trzmieluś w kielichu pokosztował chyba owego psychodeliku ze spódniczek wróżek. 😉 Swoją drogą bajeczne porównanie. 🙂
Nietrudno przedawkować takie miody
No cóż, w tych błękitach, jak w niebie. 🙂
Moja pnie się dzielnie przy glicynii, ale jeszcze kwiatów nie pokazała. A ja czekam i czekam z wytęsknieniem.
Jak dotąd u mnie też ciągle kwitnie tylko ten jeden pęd, z trzech rosnących pod białą magnolią, a pozostałe pną się w górę bez opamiętania. Muszę dostawiać wciąż nowe tyczki, bo poprzednie są za krótkie.
U mnie radzi sobie sama, ale także pnie się jak oszalała…nie mogę się doczekać aż zakwitnie, mam nadzieję, że to wreszcie nastąpi 🙂
Piękności:)))
Ile radości z małego błękitnego kwiatka…
Pozdrawiam serdecznie, Andrzeju, Ciebie, Twoich i Twoje!
Olu, do zobaczenia może za tydzień po powrocie z Twojej wyprawy.

Krzesełko czeka.
I puchary pełne światła:

I krzesełko, i puchar ze światłem – z zielonym sercem:))) wprost z Gałczyńskiego.
Cieszę się na spotkanie, Andrzeju – mam nadzieję, że błękitna piękność ma jeszcze dla mnie kilka kwiatków…
Zdjęcia fantastyczne. I ogród – coraz bardziej:)
To pięknie że zauważyłaś ten zielony liść, one są zawsze takie drugoplanowe.
Napisała mi tutaj jedna z komentatorek pod moimi przechwałkami ogrodniczymi, że mam „zielonego kciuka” (a green thumb), może mam i zielone serce. Choć się nie przestawię na fotosyntezę, to jednak dobrze się czuję w słonecznym ogrodzie. Zapraszam, ciągle powoje kwitną, zarówno te zwykłe purpurowe – na różowej magnolii i na mirabelce, a nawet błękitna ipomea tricolor (ciągle ta jedna) ma jeszcze pąki których starczy na kilka dni. A kiedy ruszą pozostałe, to dopiero będzie magia. Ale nie wcześniej niż za 2 tygodnie, bo ciągle widać tylko maleńkie zawiązki odrostów pąkowych.
Fabulous post! Thanks for sharing. I love this flower in all its shades of blue.