Powieść, kochany panie!

Nescio, wczesny modernizm

019lisc-na-lisciu-kwp

Był pierwszy tydzień października. Wskutek kolejnego uśmiechu losu miałem okazję przypomnieć te słowa na pierwszej październikowej sesji doktorantów IBL, 5 X 2013. W tym roku Studium nie ma nowych słuchaczy i tylko jednorazowo zastąpiłem koleżankę prowadzącą kurs poświęcony prozie współczesnej.

Postanowiłem opowiedzieć o prozie niderlandzkiej XX wieku skupiając się na czterech wybitnych pisarzach, których książki tłumaczyłem: Felix Timmermans († 1947, Nescio (†1961), Willem Frederik Hermans (†1995) i Jan Wolkers († 2007).

Pomijam wstęp, szkicujący encyklopedycznie prądy artystyczne i miejsce, jakie w nich zajmują ci autorzy, których twórczość można w wielkim przybliżeniu odnieść do wczesnego lub późnego modernizmu (z włączeniem odmian).

Skupiłem się na postaci Nescia. Duży, niemal kompletny wybór jego opowiadań, wydany w roku 1980 kilkakrotnie przypominałem w Internecie, ostatnio we wpisie z okazji Międzynarodowego Dnia Tłumacza 3o września ubiegłego roku.

Inne opowiadanie  Insula Dei opublikowałem w całości w internetowym czasopiśmie POLIS.

Wątek październikowy zaczerpnąłem z jednostronicowego opowiadanka, którego tytułem obdarzyłem cały wybór  (PIW 1980).

???????????????????????????????

Nescio

Pierwsze wzruszenie

Niech Bóg zlituje się nad cynikami. Jestem teraz cynikiem. Może byłoby lepiej, gdybym całkiem osza­lał albo wpadł pod tramwaj, co już wielokrotnie omal się nie zdarzyło. Przedtem byłem poetą. A jako cynik mówię: to nie były żarty – ani dla mnie, ani dla nikogo.

Bardzo dobrze jeszcze wiem, jak to się zaczęło.

Było to w pierwszym tygodniu października, koło wpół do szóstej. Potem był jeszcze wiele razy paź­dziernik i nieskończenie wiele razy było wpół do szóstej. Miałem piętnaście lat i siedziałem w krót­kich spodenkach na ławce w Artis. Ale przecież tak było. Nie było nikogo więcej, było tak cicho, a liście drzew szeleściły. W oddali zachrzęścił żwir, gdzieś postawiono wiadro na drewnianej podłodze – sły­szałem to, ale nie widziałem.

Po pniu wysokiego drzewa spoglądałem do góry i widziałem, że wieczór nie zapadł jeszcze, bo w górze było widniej niż w dole. Liście drżały i obra­cały się, jeden żółty liść oderwał się i spadł na trawnik. Poczułem wtedy, że wszystko jest dobre i że nadejdzie coś jeszcze – później. Czułem zarazem wielkie zadowolenie i wielkie pragnienie. I pewność, że ten dzień nigdy nie wróci. Głośniej zachrzęścił żwir i mężczyzna powiedział: „Paniczu, trzeba wyjść, zamykamy.”

Niech Bóg się zlituje nad cynikami. Chciałbym kiedyś jeszcze móc prawie się rozpłakać, nie wiedząc czemu, i mieć nadzieję na coś, co nigdy nie przyjdzie.

[1917]

[179]

NESCIO Pierwsze wzruszenie

Opowiadania wybrał i przełożył Andrzej Braga [=Andrzej Dąbrówka]

Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa 1980

Powyższy tekst umieszczam do pobrania w jednym pliku PDF.

 ???????????????????????????????

Powieść, kochany panie!

Pierwsze wzruszenie zaciekawia oznajmieniem “jestem cynikiem”.  Skupia ono w sobie cały rozpaczliwy heroizm modernizmu: dystans twórcy wobec tradycji religijnej, etycznej i estetycznej, cichy bunt wobec potęgi mieszczańskich banałów, samotna  budowa własnej “katedry”,  autoironicznie bagatelizowana, ale przecież podnoszona do rangi racji istnienia i tytułu do wyższości nad mieszczańskimi potęgami gardzącymi ludźmi niższego stanu.

Bardzo czytelnie to rozdarcie modernisty robiącego pierwsze kroki i świeżo olśnionego własną przemianą widać w opowiadaniu De profundis. Pierwsza część jest jeszcze utrzymana w stylu neoromantycznym przemieszanym z naturalistycznym, łączy rozdarcie spowodowane rozczarowującym życiem z protestem człowieka skrzywdzonego przez złych ludzi. W drugim rozdziałku sponiewierany narrator jednak “się otrzepuje”, ociera łzy i kpi z samego siebie, choć nie zaprzecza swojej marnej doli (“ciekawe kiedy rozlecą mi się buty”).

053lisc-trawa-dwp

Nescio – De profundis

12 października 1918

Moje życie jest krótkie, nie mogę się spieszyć, dzieło moje jest katedrą, potrzeba mi wiele czasu, wieki. A jak długo jeszcze pożyję?

Z nieskończonej bolesności i bezmiernych rozczu­leń, z mojej cielesnej jaźni buduję swoją katedrę. Co, dla was jest uciechą – od tego ja zmarniałem, to mnie zużyło. Powiodłem was na górę, a wy spo­glądacie na dolinę uroków. Tam na szczycie po dru­giej stronie wznosi się katedra, której nigdy nie skończę. Ale nie widzieliście przepaści szału za mną, niepostrzeżenie was nad nią przeprowadziłem. Cóż, w końcu tego właśnie chciałem.

Z tego, że nie mogę, czego chcę, że nie chcę tego, co mogę, że pragnę, czego nie mam i czym nie jestem. I z tego, że nie pożądam niczego, co mam, i nie chcę być tam, gdzie jestem, z tęsknoty za przeszłością, która minęła i wtedy dopiero ją pojęto, i z czeka­nia na to, co przyjdzie kiedyś i nigdy nie przyjdzie. Z mojej okrutnej melancholii i lodowatej samotności, ze wszystkich tych rzeczy, które mogły mnie były zepsuć, tak jak wielu zepsuły, ze wszystkich tych rzeczy buduję moją katedrę. Katedra stoi oto niczym sama radość, błyszczy w słońcu obiema wieżami, nie dokończona, wznosząca się ciągle ku górze.

Życie jest snem, powiecie. Niestety, trochę za często śni mi się ostatnio głód i mokre buty, i pa­nowie, którzy mnie umieszczają niżej od siebie. Nie­dawno miałem taki koszmarny. sen, w restauracji koło Weesperpoortstation pozdrowiłem zbyt familiar­nie mojego dyrektora – nie, nawet nie dyrektora, kierownika. A jakiś wytworny pan, jego znajomy, widział i słyszał to przez przypadek i spytał go, kim ja dla niego jestem – i powiedział, że nie pozwoliłby, żeby ktokolwiek z jego pracowników pozdrawiał go [118] w taki sposób. Czytelnicy – zapewne również cokol­wiek wytworni – słyszeliście może jakiegoś wytwor­nego pana, gdy mówi o swoich pracownikach? Może i nie, i nie śmiem nawet podejrzewać, iżby prawdzi­wi panowie mieli poza biurem często o tym rozma­wiać.

Bardzo to był niemiły sen dla kogoś, kto wznosi katedry. ‚Ludziom naszego pokroju zaleca się zawsze, żeby byli jak najmniejsi, jeżeli mają iść w życiu do przodu.

A jak często śni mi się, że muszę iść do dyrekcji, a tam są dwaj panowie (znowu panowie), i wszyscy siedzą, i że ja stoję, i nikt mnie nie przedstawia, i że ci panowie wcale mnie nie widzą. Albo że jestem przedstawiony, ale to jeszcze gorsze, bo oni wcale nie zwracają na mnie uwagi, bo widzą, że ich ubrania są o wiele droższe od moich i że przede wszystkim ich buty i odzież lepiej na nich leżą.

Potem mogę bardzo skromnie, jakbym nie mówił niczego, co tym panom nie jest już właściwie znane, wymówić to słowo, na które czekali. Na co dwaj panowie odchodzą, wszyscy czterej wstają i żegnają się, a kłaniają się w pas, a pozdrawiają, miło śmieją się, podają ręce i wszyscy czterej doskonale wiedzą, że są z nich prawdziwi panowie. Stoję przy nich zapomniany albo prawie zapomniany.

To są niemiłe sny. A panowie mają rację, co oni wiedzą o katedrach? I wy spojrzelibyście z rezerwą i nieznacznie byście się złościli, gdybym jutro, na ulicy, pozdrowił familiarnie was w towarzystwie pana równego stanu. Jestem tego pewien. I mieli­byście rację. A na wasze damy nie mogę nawet śmiało popatrzeć.

Życie jest w samej rzeczy snem. Ale kiedy pra­cuję nad katedrą, wtedy, na Boga, nie śnię. Wtedy czuwam i wtedy bardzo dokładnie widzę, że oto ci panowie od dawna· już leżą w kosztownych gro­bach rodzinnych (jeżeli nie kazali się spalić, bo oni nie turbują się śmiercią), że oto już od dawna leżą w kosztownym grobie rodzinnym, gdy moja katedra [119] nie dokończona drży jeszcze w słońcu, sama radość.

Chciałbym was spytać, czy teraz rozumiecie coś­kolwiek więcej z rewolucji rosyjskiej?

II

13 października 1918

Mam nadzieję, że nie uwierzyliście w ani jedno słowo z poprzedniego rozdziału. O tak, ależ nie; a więc znowu jestem spokojny.

To przecież nie może być prawda, tamto o tym po­zdrowieniu w restauracji przy Weesperpoortstation. I „od tego zmarniałem”, i „to mnie zużyło”. Powin­niście go zobaczyć. I „okrutna melancholia”. Kawa­larz ze mnie.

Tymczasem opowiadanie zaczyna się właściwie do­piero teraz. Obiecywałem wam grubą powieść, ­czy jeszcze o tym nie mówiłem? Znowu mam zamiar napisać grubą książkę, której nigdy nie napiszę, a którą ktoś musi napisać, żeby być sławnym, jak mówią. Grubą powieść ze zbrojonego betonu, w miarę możności w dwóch tomach i nad wyraz epicką. Bo wiecie, że opowieść epicka to jest najwyższy ga­tunek w literaturze. To też gdzieś czytałem. Tylko piszą. Robią literaturę, nieżywą literaturę i inne dzieła sztuki, bez końca. I nie umierają nad nimi. Minęła epoka katedr.

Ale musicie mieć dla mnie trochę cierpliwości.

Zabieram się naprawdę, powieść jest już zaczęta, jesteśmy już, by tak rzec, w jej środku, choć jeszcze tego nie zauważyliście.

Wczoraj wieczorem była wiadomość, że centrale przyjęły propozycje Wilsona. Dziś rano poszedłem do miasta, żeby zobaczyć, czy będą pijani. Był sza­rawy niedzielny ranek w październiku i drzewka na Damraku miały już bardzo mało liści. IJ był taki cichy, taki siny, a niewieloma długimi zmarszczkami myślał cicho o roku, który się kończył. Ale przy [120] drodze było cicho, nie było pijanych, nie było flag. Ciekawe, kiedy rozlecą mi się buty.

Miesiąc październik jest w tym roku szczególnie piękny i miasto mamy złote; za żadne pieniądze, za sto tysięcy papierowych talarów nie chciałbym być wytworny. Lepiej zostanę tym, kim jestem, takim sobie człowieczkiem, co chodzi wałem nad samą krawędzią, za drzwiami co rusz przystanie, obróci się jak ktoś, kto ma trochę niedobrze w głowie. A nie pada, już od wielu dni nie padało i już mi się nie śnią zmoczone buty. Już nie śpię. I mam fak­tycznie niedobrze w głowie.

Powieść, kochany panie! Jesteśmy w jej środku.

Nie było nikogo na tym odcinku Heerengracht. Zielone i złote korony drzew były tu jeszcze gęste. Powoli spadały pojedynczo żółte i brązowe liście, można je było wtedy liczyć. Leżały nieruchomo na bruku, który był mokry; w małej kałuży, która tam jeszcze była, leżały inne. Całe ich pola leżały bez ruchu na wodzie kanału.

067lisc-trawa-kwp

Po dwu krótkich tekstach już widać, jak Autor oddala się od tradycyjnej techniki fikcji realistycznej: bierze rozbrat z wszechwiedzącym „boskim” narratorem, ogranicza pole widzenia swojej narracji do relacjonowania obserwacji w osobistej perspektywie. Jeszcze wychodzi na miasto mając jakąś wiedzę o palących społecznych kwestiach, i jakieś wobec nich oczekiwania, ale to wszystko znika, tematem „powieści” staje się październikowe spadanie liści. I nie jest to tylko zawieszenie epickiej narracji zdarzeniowej na czas dokonania „opisu przyrody”, ale decyzja, aby doświadczanie przyrody stało się główną materią „powieści”: źródłem motywów ale i celem obrazowania. Ten zwrot impresjonistyczny to kolejny ważny krok modernistyczny u Nescia po lirycznym buncie wobec kanonów realistycznej epiki.[1] Narrator kpi z czytelników, którzy mu zanadto zaufali, kiedy przemawiał w pozie budowniczego katedry.

Pogrubiłem kilka zdań, które wiele mówią o samoświadomości Nescia jako pisarza: boryka się z niechęcią do kanonicznej formy realistycznej powieści, nie tylko w tym opowiadaniu dając upust gryzącej ironii pod adresem wydawców i czytelników oczekujących „powieści ze zbrojonego betonu”. Był to nie tylko jego ból w owych czasach, odrzucenie tej formy epiki i generalnie „problematyczność medium literatury” (Barth) jest progiem nowoczesności w prozie, który przekroczyło sto lat temu wielu ważnych pisarzy. Podsumowując istotę tego przełomu różni badacze i pisarze (np. John Barth, Graff, Alter[2]), wypracowali listę kategorii wyróżniających poetykę modernizmu, z których bodaj wszystkie już można było stwierdzić w powyżej zacytowanych tekścikach.

Po kolei mamy: zerwanie z ciągłą linearną narracją podporządkowaną żelaznej logice „zbrojonego betonu” i kierowanie uwagi czytelnika na względność takich konwencji, umowność i „martwotę” ich literackich produktów, wręcz ośmieszanie oczekiwań wydawców i czytelników wobec pisarza (Powieść, kochany panie!), podważanie zaufania do narratora („nie uwierzyliście w ani jedno słowo z poprzedniego rozdziału”). Rozbrat z mieszczańskimi ambicjami („nie chciałbym być wytworny”), i w konsekwencji zgoda na status outsidera, wręcz autoironia „kogoś niespełna rozumu”, kto przeżył skrajną przemianę: „Jestem teraz cynikiem.” „Przedtem byłem poetą.” Kiedy Nescio pyta w imieniu wydawcy lub zgłodniałego czytelnika: Powieść, kochany panie! – i odpowiada mu zaraz: Jesteśmy w jej środku – wykonuje gest zastępczego pisania powieści, co John Barth określił jako imitowanie formy powieści przez autora imitującego Autora Powieści. A jest to już ni mniej ni więcej jak samo jądro postmodernizmu.

Jednakże tak wiele jest zbieżności między estetycznymi cechami modernizmu i postmodernizmu, że w gruncie rzeczy ten ostatni można by złośliwie ale bynajmniej nie bezpodstawnie nazwać neomodernizmem.

Po tych wszystkich ostrzeżeniach można bezpiecznie przeczytać nieco dłuższe opowiadanie Długi dzień. Wśród wielu pięknych obrazów i zdań jedno jest niezwykłej urody i powagi: Co ma wieczność do wzruszenia? Frapowało mnie odkąd je przetłumaczyłem, teraz widzę jak bardzo jest „modernistyczne”.

Nescio

Długi dzień

I

Siedzieliśmy naprzeciw siebie w pociągu do Uitgeest, Sam i ja. Zajmowaliśmy cały przedział, otworzyliś­my oba okna, ja jechałem przodem do kierunku jazdy.

Była niedziela rano na początku kwietnia. W nocy jeszcze był przymrozek i idąc przez Amsterdam wcześnie rano, szczękaliśmy zębami na chłodnym słoneczku. Grube, żółte pączki kasztanów marzły w przejrzystym powietrzu. Ale niebo było wysokie i ciemnoniebieskie, wiatr biegł na południe.

Pociąg dudnił raźno po wiadukcie, w dole migały druty tramwaju elektrycznego, połyskiwały szyby tramwaju, dym naszej lokomotywy różowił się na słońcu.

Wybaczyliśmy człowiekowi w okienku, który sprze­dawał nam „dwa powrotne trzeciej klasy do Bever­wijk” i był trochę nie w humorze. To był jakiś poczciwy człowiek, który poświęcał swoją niedzielę, żeby nam sprzedać bilety, i mu wybaczyliśmy.

Korona na szczycie Wieży Zachodniej w górze, a woda Prinsengracht w dole iskrzyły się, koło doku zachodniego wśród niedzielnej ciszy rozładowy­wano jakiś parowiec. W domach Haarlemmer Hout­tuinen widzieliśmy ludzi czyszczących buty i zapi­nających białe koszule, za ciasne pod szyją. Jakieś dziecko dostawało lanie.

Marnixstraat była zalana słońcem i całkiem opu­stoszała; gdyby po niej iść, można byłoby policzyć każdy kamień na jej bruku.

Nagie drzewa koło Mostu Rotterdamskiego odbi­jały się w Nassaukade. – Złote wierzby – powie­dział Sam i pokiwał głową. W tej samej chwili przejechała pod nami z dzwonieniem piątka.

Potem zaczęły się łąki, jeszcze biednawe, ale już [122] gdzieniegdzie z krową. Tu i ówdzie grano w piłkę nożną. Do środka dmuchało wiatrem, przez moment poczułem się, jakbym był bez ubrania. Zażyliśmy tabaki.

Patrzyłem na Sama. Oto siedział tam i patrzył na dwór, w starej zielonej czapce na kościstej, ogolo­nej głowie. Wysokie czoło, grube brwi, wydatne koś­ci policzkowe, mocna szczęka. Znowu mi się ogrom­nie spodobał. Ale oczy, nos i usta – to dopiero był prawdziwy Sam. W jego głęboko osadzonych, szarych oczach było niemal kobiece skupienie, jakie widy­wałem często u bardzo młodych dziewczyn, patrzą­cych przez chwilkę z ufnym upragnieniem na niego, tak jak on teraz patrzył na polder IJ.

Ale nos miał duży, prosty i mocny, to był znowu Sam z piwnicznej izdebki przy Pontanusstraat, który nie mrugnąwszy okiem, zdał egzamin państwowy, nie mrugnąwszy okiem zrobił kandydacki z prawa i oprócz magistra praw chciał zostać doktorem h.c. w dziedzinie literatury, a później wielkim człowie­kiem, dla którego Holandia byłaby za mała, i który nie wątpił w to, że wszystko pójdzie tak, jak sobie wyobraża.

A niżej znowu małe usta, prawie za małe, może trochę za grube wargi, usta kogoś, w kim nie ma uporu. Ale Sam nigdy nie był taki, to były usta zmysłowego człowieka, który zanadto zajęty jest in­nymi rzeczami i który, to też, za bardzo jest czło­wiekiem. Widziałem to dobrze.

Znowu mi się bardzo spodobał tego ranka i zie­lony kołnierz jego koszuli, jego złotawy krawat, stary garnitur (drobna, ciemna kratka), fałdy między guzikami jego kamizelki też mi się ogromnie podo­bały. Tak, tak, nie jestem taki najostatniejszy, jeżeli mam takiego przyjaciela.

Pociąg wspinał się na Most Hemski. Pola upraw­ne leżały nagie i szare, zaorane i pobronowane, w ziarniste prążki.

Wagon wspinał się i wspinał, pola zostawały w dole, płaskie i rozległe na całe godziny marszu, aż do koń-[123]ca, do ledwie widocznych wydm, z wieżą kościoła tu i ówdzie na ich tle. Niebo całkowicie błękitne, wiatr hulał po wagonie. Wyjrzałem przez okno naj­bardziej, jak mogłem, na prawo do góry, a potem powoli opuszczałem wzrok po niebie w dół; świata nie było, byłem sam z wiatrem i niebem, i blaskiem słońca, i bezpiecznym wagonem kolejowym. Aż w końcu z mrowieniem skóry i czując, jak rośnie mi serce, zobaczyłem z powrotem sinawe wydmy a przed nimi pola i gdzieniegdzie układną alejkę maleńkich drzew. A po drugiej stronie stał święty Jan, mały, ale spokojny i zamaszysty, jakby wszy­stkie te pola leżały po to, żeby on mógł tam stać i patrzeć ponad wszystkim.

I jakkolwiek byłem już wtedy trzeźwym i żona­tym mężczyzną i ojcem dzieciom, przez chwilę mia­łem uczucie, że wydarzy się cud, kiedy otworzę okno i wyjdę z wagonu. Ale Sam pokręcił głową, na chwilę znieruchomiał, aż w końcu powiedział: – Bóg jest wielki – i w tej chwili wjechaliśmy z wielkim hu­kiem na most, migały przed oczami stalowe belki, aż zakręciło mi się w głowie. I oto był kanał, sze­roki i cichy, skierowany ku morzu.

I już go nie było, pojawił się i znikł jak piękne wspomnienie. Czerwone dachy domów Zaan udawały tego dnia, że nie obchodzi ich przeciętna bieda, jaka się pod nimi kryje, ani teraz, ani nigdy. A łąki ciągnęły się aż po horyzont, niczym nie przerywane, potężne i niewzruszone, nie miały nic wspólnego z całym tym gonieniem i harówką bez końca, le­żały milami, tak daleko, jak sięgał wzrok, i jeszcze dalej, nieporuszone i niezmienne, z niebem nad sobą i słońcem na niebie.

W Uitgeest przesiadaliśmy się i wtedy to się zda­rzyło.

Było bardzo tłoczno. Minęliśmy się z nią na pe­ronie. Zobaczyłem niebieskie oko, patrzące z ukosa, zawsze mnie to urzeka, potem zobaczyłem niebieski szewiotowy kostium i płaszcz.

Co za miłe oczko – pomyślałem. I zaraz mało [124]co nie wpadłem na ubranego po niedzielnemu chłopa niosącego czarną torbę z aksamitu z czerwonymi frędzlami. Jakiś człowiek ciągnący wózek zawołał: ­Hej tam! – Idziemy – powiedział Sam.

Znowu siedzieliśmy. I wtedy zobaczyłem ją sie­dzącą w innym pociągu, po drugiej stronie peronu, w przedziale drugiej klasy, i uśmiechnąłem się. Był kwiecień i pogoda była taka piękna, a Amsterdam wydawał się taki daleki, a wstawanie tego ranka i mycie twarzy przy umywalce, i szorowanie zębów, i jedzenie kanapek tak dawno temu. Boże, jak dawno.

Gdzie był plac przed Centraal Station i szklane balony lamp łukowych, w których świeciło słońce? Tam, gdzieś, za nieskończenie długimi torami. Gdzie był piesek, którego trzeba było wyprowadzić przed wyjazdem? Nigdzie. Nic nie mieliśmy wspólnego ze wszystkimi tymi rzeczami, byliśmy młodzi i zdro­wi, i silni, i świeciło słońce, a kasztany znowu pusz­czały pączki, my zaś należeliśmy do łąk i wydm, zaczynało się nowe życie. Bóg sprawił, że się uśmiech­nąłem, kulturalnie i skromnie jak porządny człowiek i poetycznie młody chłopak.

Ona nie odwzajemniła uśmiechu, ale jej niebieskie duże oczy patrzyły na mnie. Wtedy Sam powie­dział: – O, really. – Lubił wtrącić słówko w obcym języku, jak to jest częstym zwyczajem Holendrów, co liznęli trochę nauki. Gdy zaczął na nią patrzeć, ona odwróciła głowę, jej pociąg ruszył, przesunął się między nami żelazny wspornik dachu. To było wszystko.

Wpadłem w sentymentalny nastrój.

– Dziwne, taka dziewczyna, którą widzi się raz przez taką chwilę, a potem nigdy. Jak ma mi nie być przykro, kiedy myślę, że nigdy się już nie spotkamy, choćbyśmy oboje chcieli. A potem spotyka się inną i przestaje pamiętać o tej, i tak przeminie wszystko. A nawet kiedy się na siebie trafi, to też niedobrze.

– Wiesz, co ma wieczność do wzruszenia?

Prysł sentymentalny nastrój. – Co? – powie­działem, mimo woli cofając nieznacznie głowę i tu-[125]łów, i wracając zaraz do poprzedniej pozycji. Nic nie mówiłem.

– No, co ma wieczność do wzruszenia?

Znowu byliśmy sami w całym przedziale. Zajrza­łem pod ławki, ale nikt tam nie leżał. Więc to był jednak Sam.

– Nie, bez wygłupów, co wieczność daje wzru­szeniu?

Wzruszyłem ramionami.

– Konstrukcję, konstruktywną podbudowę, mate­matyczny fundament.

– Bęc – powiedziałem, cytując Multatulego ­nigdy nieśmiertelne światło nie zstąpi nocą na dół. – Nie rozumiesz tego, ale zastanawiam się, czy to nie sam człowiek jest obdarzonym świadomością kubizmem. A ty myślałeś, że czym jesteś?

Powiedziałem, że nie wiem.

– O – powiedział Sam – to gdzie ty żyjesz?

II

Włóczyliśmy się wzdłuż wydm, póki słońce nie za­częło się chylić ku zachodowi. Był to jeden z tych dni, w których wszystko jest na swoim miejscu. Wiatr wiał teraz dokładnie z południa. Słońce grzało nas w plecy, pierwszy raz w tym roku kleiły się na nas ubrania, z łąk pachniało silnie sianem, wzdłuż wszystkich dróg znowu po raz pierwszy siedziały zakochane pary, i stare zrzędy spacerowały razem, i skowronki nie znikały z nieba.

Przez cały dzień Sam dowcipkował. Rozmawiał z uczonym, który miał głowę zaprzątniętą sterowa­nym lotem Ziemi po Wszechświecie, w ślad za słoń­cem, jak balonik za zeppelinem. Znał Pana Boga na wylot, zważył go i obmierzył, ze wszystkich stron poobliczał. Poetycznych młodzieńców miał czekać marny los, uczony serdecznie takich nie cierpiał. Ale Sam powie w mojej intencji dobre słówko, może dostanę jakąś skromną posadkę w administracji, [126] przy sporządzaniu alfabetycznego spisu bezużytecz­nych rzeczy, które trzeba będzie zlikwidować, potrzeba im będzie do tego setek ludzi. W co wątpiłem, bo przyzwoici ludzie wiele tego nie zostawiali. Sam powiedział, że będzie ciężko.

Kupił pół tuzina talerzy, 1777, syn marnotrawny. W trójkątnym kapeluszu i krótkich spodniach ze sprzączkami, świnie o długiej, sterczącej szczecinie i kurwy.

– Co? – odezwałem się znowu.

Staliśmy na wydmie, z daleka od zakochanych par i starych zrzęd, i patrzyliśmy z góry na zagaj­nik z młodych dąbków. Pełno w nim było zeszło­rocznych liści, ja myślałem o lodzie, influency i o ka­loszach.

– Kurwy – powiedział Sam – mój kuzyn mówi, że one się tak nazywają, ale nie wiem, co to znaczy.

– To jak one wyglądają?

– Takie panny o rumianych wypukłych policzkach, z loczkami w korkociąg, białe krochmalone czapeczki, długie kolczyki i krótkie spódniczki.

Talerze były okropnie brzydkie i dlatego je kupił. I rozmawiał z Flipem, któremu w biurze powie­dzieli, żeby więcej nie przychodził w czapce i żeby wyczyścił wreszcie błoto z pleców. A jedna z koleżanek przypięła mu agrafką kamizelkę do spodni, z przodu, bo zawsze widać mu było koszulę. I Flip chodził odtąd w meloniku.

– Ty wiesz; że coś takiego nazywa się „kapelusz fantazja”? Coś takiego nazywa się u nich „kapelusz fantazja”. Dobre. Kiedy fantazjują, wymyślają melonik .. – I raptem zbiegł pędem z wydmy.

Późnym popołudniem siedzieliśmy koło rozdroża w Overveen przy kieliszku, znowu na łonie cywili­zacji, i łagodnieliśmy. Było dużo ludzi. Spacerowali grzecznie, nikomu nie czyniąc krzywdy. Robili tyl­ko trochę kurzu i trąbili rowerowymi trąbkami, sa­mochody robiły trochę smrodu, trzej panowie z psa­mi w odkrytym powozie byli trochę grubawi, nikt nie był piękny, ale to wiedzieliśmy już dawno, nie [127]oczekiwaliśmy nic innego i nie mogliśmy nic inne­go oczekiwać. I uznaliśmy, że musimy jednak zosta­wić tych ludzi, żeby sobie dalej żyli. Nie, nie zgła­dzimy ich, gdyby miało do tego dojść. Sam powie­dział, że dla nich to jest wystarczające nieszczęście, że są tacy, jacy są, ale teraz z kolei ja uznałem go za sentymentalnego.

Ale naprawdę wzięło go dopiero wieczorem.

Gdy z powrotem byliśmy w mieście, przywitały nas głośne igraszki chętnych do kochania chłopaków i dziewczyn. I oto mieliśmy znowu nasze kasztany, w ostatnim świetle dnia, ale nie zobaczyliśmy pą­ków, pozamieniały się w małe listki. Nierównym truchtem biegł wzdłuż kanału pod kasztanowcami zapalacz latarń i gdy te otrząsały się ze zdziwienia, że to już pora (nigdy się nie przyzwyczają), listki miały subtelny żółty odcień i tak wyglądały, jakby to one dawały światło.

Dziewuchy bez nakryć głowy, w długich fartu­chach, roztaczające silny zapach krochmalu i taniej wody kolońskiej, niektóre w czerwonych szalikach, pozwalały się przysiadać i szczypać, piszczały i po­krzykiwały, sypiąc gradem nieobyczajnej mowy, jak to określił Sam, a czym ja się delektowałem. Rozdzwonił się tramwaj.

Był to ładny wieczór, wieczór, jaki się jeszcze ni­gdy nie zdarzył, i mnie samemu zrobiło się w środ­ku bardzo miękko i bardzo dziko zarazem. Milcze­liśmy. Myślałem o tej parze wielkich niebieskich oczu, niczym ów młodzian z książki, a także o pies­ku, z którym trzeba wyjść o dziewiątej, i usłysza­łem wołanie jakiejś panny: – O, matko, idź w cho­lerę, no puść mnie, ty zgniłku, patrzcie go, typa – ­i, horribile dictu, jak to się mówi między nami kul­turalnymi – poczułem niechęć do typa w nowej zielonej czapce, ze złotą szpilką w krawacie i w no­wych brązowych butach.

Ale to, o czym myślał Sam, było o wiele dziwacz­niejsze. Jedliśmy tego wieczoru w „Americain”, dłu­go siedzieliśmy obok siebie przy małej kawie i pa-[128]pierosach i niewiele mówiliśmy. Sam napełniał swoją filiżankę popiołem i niedopałkami, to był nieładny widok, złote ustniki czyniły ten bałagan jeszcze koszmarniejszym, kiedy zaś filiżanka była pełna, wstaliśmy. Była jedenasta.

Miał odprowadzić mnie do domu, pół godziny pie­chotą. Minąwszy Oosterpark, zatrzymaliśmy się, roz­mawiając. Odprowadziłem go kawałek z powrotem. Potem on wrócił się ze mną. O pierwszej wypiliśmy po piwie na Ceintuurbaan, na tarasie całkiem miłej kawiarenki. Stoły były już złożone blatami, krzesła, powstawiane jedno w drugie, stały na stosie pod ścianą, ale my zestawiliśmy elegancko jeden stolik i dwa krzesła, wprawiając w zdumienie kelnera. Wtedy Sam zapytał, czy nie muszę wyprowadzić psa. Ale miałem zwolnienie na ten raz, bo nocowała u nas teściowa. – Ta twoja żona – powiedział Sam – cóż to za kobieta, nie ma takiej drugiej. ­Roześmiałem się, tak jak swego czasu roześmiał się mój pryncypał, pokazawszy księgowemu złotą cy­garnicę. Tak rzeczywiście było. O trzeciej staliśmy koło ogrodu przy Stedelijk Museum. Nieprędko się męczyliśmy. Zrobiło się chłodniej, czubki topoli po­ruszały się na wietrze i przesuwały się tam i z po­wrotem na tle gwiazd. Jeśli przez chwilę nie szem­rały, było nienaturalnie cicho i ciemność też nie wy­dawała mi się naturalna. Wiedziałem, że to na pewno zawsze tak wygląda, we wszystkie inne noce, kiedy śpię, a mimo to miałem uczucie, że tramwaje nigdy już nie wyjadą na miasto, a wóz od Planciusa nigdy nie zatrzyma się przed drzwiami. Nienaturalny po­jazd przetoczył się pośpiesznie po Willemsparkweg.

Wtedy Sam powiedział, że czuje się wystrychnięty na dudka. – O, really – powiedziałem, ponieważ on też tak powiedział dawno temu, gdzieś, gdzie świeciło słońce. – Wiesz, o czym myślałem dzisiaj wieczorem koło tamtych kasztanów? – Czekałem i nic nie mówiłem. – Że chciałbym być wszyst­kim. – Wszystkim? – Tak, dosłownie wszystkim, kasztanami, latarniami, zapalaczem latarń, tymi [129]wszystkimi pannami i chłopakami, powietrzem i zmierzchem; wszystkim bym chciał być. – To dużo – powiedziałem – zdaje mi się, że to przez te panny. Zgasło ci cygaro.

Nienaturalny policjant przeszedł obok nas, jego kroki brzmiały nienaturalnie wyraźnie i nie mogłem powstrzymać się, żeby mu nie powiedzieć „dobry wieczór”, wszyscy trzej byliśmy tacy nienaturalni, sami wśród tych ciemności i ciszy. On zaś odpowie­dział „dobry wieczór”, już dawno zauważył, że je­steśmy przyzwoitymi obywatelami.

Ale Sam mówił dalej. Chciałby wniknąć w rze­czy, które go otaczają. Sam nic z tego nie rozumie. Uważałem to za dość niemądre u kogoś, kto chce być doktorem honoris causa w dziedzinie literatury, ale to go tylko rozzłościło, przecież do tego nie po­trzeba nic rozumieć, wystarczy, jeżeli się trochę wie.

Cichutki kurant Rijksmuseum, przywleczony tu z Arnemuiden, zaczął wygrywać swoją melodię. Wpół do czwartej. Ruszyliśmy dalej.

– To są dziwaczne myśli – powiedział Sam – ­człowiek idzie za nie na potępienie.

– Albo nie – powiedziałem.

– Dla mnie to nic nie znaczy. Wiesz, co sobie jeszcze myślałem? Że to jest możliwe, że dwoje ludzi może się już nigdy nie spotkać, choćby oboje tego chcieli.

– O, really – powiedziałem znowu i zabrzmiało to tak koszmarnie, jakby słońce nigdy naprawdę nie świeciło.

– Chciałbym być nią i sobą zarazem. Te myśli to nie są myśli dla mnie. Czuję się ocyganiony.

Miniony dzień wydawał się teraz taki dawny, jakby przeżył go inny człowiek. Wydawało się teraz prawie pewne, że nigdy nic innego nie robiłem, tylko rozmawiałem po nocy. Nie byłem wcale za­zdrosny, mój Boże, tyle panien widuje się w ciągu dnia.

– Daj ogłoszenie – powiedziałem. Znowu przy-[130]stanęliśmy. Pod budynkiem Rijksmuseum było zimno i wiało. Sam zastanawiał się.

– Masz mnie za idiotę? – Obaj roześmialiśmy się tak głośno, że aż zadudniło w przejściu pod Rijksmuseum, i sami się tego przestraszyliśmy.

Już wstawał dzień, kiedy człapałem wreszcie do domu. Gdy szedłem przez Hoogesluis, słońce znowu oświetlało czubki słupów dźwigających latarnie. Gdy znalazłem się w domu, słońce świeciło wesoło w moim pokoju, a poranne powietrze napływało z łąk po drugiej stronie ulicy przez otwarty balkon.

Teściowa spała obok mojej żony, rozbrajający widok. Zrzuciłem buty i położyłem się w ubraniu ni leżance w pokoju stołowym, na słoneczku. Na dworze ćwierkały i śpiewały ptaki. Zamknąłem oczy i zobaczyłem pola krokusów, białe, żółte, jasnoliliowe, ciemnoliliowe, kielichy i zielone łodyżki chwiały się lekko tam i z powrotem. Pszczoła gramoliła się do ciemnofioletowego kwiatu, który się huśtał. Potem zobaczyłem kawałek otwartej drogi zalanej słońcem, białej i bezkresnej, z kanałem po obydwu stronach, ze słupami telegraficznymi o białych dzwonkach izolatorów po prawej stronie, a w oddali wieżę kościoła ponad nagimi drzewami. Usłyszałem plusk pierwszej żaby w kanale.

Wtedy zasnąłem.

 

Styczeń 1919

[131]

NESCIO Pierwsze wzruszenie

Opowiadania wybrał i przełożył Andrzej Braga [=Andrzej Dąbrówka]

Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa 1980


[2] Zebrane w: J.Barth, The Literature of Replenishment.

Reklama

Informacje o Andrzej Dąbrówka

Tenured professor, Institute of Literary Research (Polish Academy of Sciences), Warsaw.
Ten wpis został opublikowany w kategorii books, literature, nature, Netherlands, personal, research i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

3 odpowiedzi na „Powieść, kochany panie!

  1. Dotarłam tutaj 🙂 Lektura tekstu- wieczorem 🙂 Pozdrawiam 🙂

  2. Czytam i odnajduję zachwycające fragmenty.
    Timmermansa posiadam powieść „Adriaen Brouwer”
    tzn ufam , że ją nadal mam -wiele książek rozdałam. Widzę , że pisał też o Breughlu-powinnam przeczytać.
    Opis Sama fantastyczny : „A niżej znowu małe usta, prawie za małe, może trochę za grube wargi, usta kogoś, w kim nie ma uporu. Ale Sam nigdy nie był taki, to były usta zmysłowego człowieka, który zanadto zajęty jest in­nymi rzeczami i który, to też, za bardzo jest czło­wiekiem. Widziałem to dobrze.”
    Jak opis owocu, D.H. Lawrence:)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s