Ponad dwa lata temu przypomniałem na tym blogu swój przekład powieści Jana Wolkersa Rachatłukum. To nieco zapomniane słowo ma szansę na ponowne zadomowienie się w potocznym użyciu, gdyż oznacza produkt orientalny wciąż znany i ponownie się u nas pojawiający. Kiedyś „nikomu to nie przeszkadzało” że wystawiano go na sprzedaż w polskich sklepach, i kosztowano – nawet na całowanych randkach w parku z niekoszoną trawą, co nam śmiało zdradza wiersz Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej Po cóż jechać do Turcji.
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
Po cóż jechać do Turcji
Kule z puchu wśród trawy błyskają jak świeczki,
i ogród drży marzeniem od haszyszu chorem.
Po cóż jechać do Turcji – Pachnie bez turecki,
półksiężyc blady wschodzi tak jak nad Bosforem.Za bramą tramwaj dzwoni, kurzu pełno, huku,
tu trawa niekoszona, puchowa, wysoka,
pstry dywan i ust twoich słodkie rachatłukum
i szalik mój zielony, jak sztandar Proroka.Jak Bej z Perłą haremu samiśmy zostali…
i pić możemy z naszych ócz pełnych zamętu,
ja, pobladła Leila i ty, Mechmed Ali,
najpiękniejszą, najsłodszą z tajemnic orientu!Tureckiego Khediwa dym w kłębach się waha
i zapachniał do rymu ciemny kwiat nasturcji.
Milczenie jest tureckie, obce — Na Ałłacha!
Po cóż jechać do Turcji ? Do dalekiej Turcji ?
Tamten wpis powstał kiedy Teatr Studio przygotowywał monodram opracowany na podstawie tej powieści, którego premiera nastąpiła w kwietniu 2013. Od tamtej pory Marcin Bosak gra to średnio dwa razy w miesiącu.
Po styczniowym przedstawieniu zaintrygowany zapomnianym słowem i poznanym tekstem Mariusz Kazańczuk zapragnął przypomnieć sobie i dać mi poczuć tamten smak. Bo jeśli dobrze pamiętam, to rachatłukum wcześniej nie jadłem, choć kto wie, czy nie było podane w poczęstunku przy kawie, kiedy asystowałem przy wywiadzie z Janem Wolkersem.
Mariusz Kazańczuk pisze:
Pokrojone w drobną kostkę, obficie obsypane cukrem-pudrem. Ma konsystencję galaretki. Na bazarach Istambułu oferuje się RACHAT-ŁUKUM (nazwa od arab.راحة حلقوم rāhat hulqūm, „ukojenie gardła”) w różnych odmianach: mocno pistacjowe, o smaku granatów, różane, delikatnie orzechowe, z szafranem… Udało mi się dzisiaj kupić dla Ciebie, Andrzeju, jedno opakowanie owego specjału. Obciągnięte folią pudełko przypomina trochę okładkę popularnego wydania BAŚNI TYSIĄCA I JEDNEJ NOCY. Miedziany talerz unosi się, niczym latający dywan, nad wieżami minaretów. Nad tym talerzem, pełnym słodkości, widnieje turecki FEZ, tak modny pod koniec panowania dynastii osmańskiej, z naszytym nań złotym półksiężycem. Tytuł dzieła stambulskich cukierników wydrukowano uroczyście dużymi literami, i też złotymi: TURKISH DELIGHT. Ponieważ nie mogłem otworzyć bombonierki, przeznaczonej na prezent, nabyłem dodatkowo dla siebie 10 deko słynnego przysmaku, kojącego podobno nie tylko gardło, o czym zapewniła mnie miła ekspedientka, ale również podniebienie. Z egzotycznymi zakupami poszedłem do najbliższej kafejki. Kiedy postawiono przede mną filiżankę kawy, sięgnąłem dyskretnie do papierowej torebki, wyciągnąłem z niej kostkę, z której osypywał się cukier-puder… Cóż, dla mojego podniebienia ten smak nie był zbyt wzruszający, ale jednak przyniósł mi UKOJENIE. Podziałał na mnie bowiem tak, jak SMAK MAGDALENKI. Na początku lat siedemdziesiątych, jeszcze jako nieletni chłopiec, nagle to sobie przypomniałem, wybrałem się z moim ojcem do Moskwy, a stamtąd polecieliśmy samolotem do Erewania. Na pokładzie rozklekotanej maszyny AEROFŁOTU panował jakiś dziwny rozgardiasz. Wszędzie unosił się mdlący zapach olejku różanego. Byłem bardzo zmęczony, a o świcie tak zaspany, że nie chciałem nawet wyjrzeć przez okno, by zobaczyć GÓRY KAUKAZU, którymi zachwycał się ojciec. Obudziłem się wtedy, kiedy na moich kolanach wylądowała taca ze śniadaniem, składającym się przede wszystkim z KAWIORU. Później po raz pierwszy w życiu spróbowałem czegoś, czego nazwę poznałem dopiero teraz: upudrowanych galaretek, trochę nazbyt słodkich, ale jakoś przyjemnie przechodzących przez gardło, tak że zaraz chciało się wziąć następną, by tę przyjemność powtórzyć. W ZWIĄZKU RADZIECKIM, gdzie tego doświadczyłem, pod czujnym okiem ojca, RACHAT-ŁUKUM należało do produktów powszechnie dostępnych, bo też i był to KRAJ ORIENTALNY.
Mariusz Kazańczuk pisze:
„Rachatłukum wcale nie jest aż takie słodkie…w przeciwieństwie do jego ust” – przeczytałem wczoraj na jakimś blogu kulinarnym. Jednak Maria Pawlikowska-Jasnorzewska pisze o tym inaczej, bo u niej „turecki przysmak” i usta kochanka mają tę samą słodycz. Cóż, co autorka, to inne ujęcie tematu! Spragnieni swych ust kochankowie mogli w ten piątek pójść nawet do parku, bo dzisiejsza iście wiosenna pogoda sprzyjała takim wycieczkom. Ja, co było do przewidzenia, wybrałem się na cmentarz. Powązki Wojskowe opanowali dzisiaj żałobnicy Józefa Oleksego, ale w okolicach grobu mojej matki spotkałem tylko dwie sójki i wiewiórkę, skaczącą wesoło po nagrobkach. Z cmentarza pojechałem do pobliskiej „Arkadii”. Po co? Po 10 dekagramów słynnego przysmaku. Wychodząc z kafejki, tym razem zostawiłem na talerzyku trzy kostki o smaku granatów jako napiwek dla kelnerki. Do tajemnego kręgu miłośników rachatłukum postanowiłem wciągnąć i sąsiadkę Janinę, do której zajrzałem po powrocie do domu. Dawna chórzystka Teatru Wielkiego za kilka miesięcy skończy 99 lat! – Czy pani wie, co to jest rachatłukum – spytałem. – RAFATŁUKUM, RAFATŁUKUM… – powtarzała – to takie rogaliki… – Żadne rogaliki! – przerwałem jej. – Niech pani spróbuje! – Janina spróbowała i przypomniała sobie przedwojenne Wilno. Przy okazji opowiedziałem jej i o Andrzeju, i o Janie Wolkersie. Nie znała tego pisarza w przeciwieństwie do Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, którą zaczęła nawet cytować. W torebce została mi jeszcze jedna słodka kostka. Dziewiętnastego stycznia (to już będzie trzy miesiące od…) zawiozę ją na cmentarz. Mama jej nie skosztuje, ale sójki pewnie nią nie pogardzą, bo wiewiórka bardziej chyba woli orzeszki.
Zgodnie z zapowiedzią, w piątek otrzymałem pudełko rachatłukum sprowadzone z Istambułu
Jak na galaretkę kostki są dość twarde, niemal jak nasze ciągutki. Żeby kostkę podzielić na kęsy, najpierw trzeba ją przegryźć. Dopiero po chwili połowa, która została w ustach, staje się miękka i można poczuć jej gęsty, ciężki smak.
Zatem już wiemy dzięki odważnej Poetce i zapobiegliwemu Przyjacielowi, że nie trzeba aż jechać do Turcji, aby zakosztować słodyczy Orientu. Nie trzeba być aż Bejem ani mieć swego haremu z niejedną perłą, wystarczy sobie wyobrazić jak dzielą w ustach słodkie rachatłukum pobladła Leila i śniady zapewne Mechmed Ali. O dziwo, już dość dawno temu sobie ten egzotyczny akt tak wyobraziłem:
Dwujęzycznie
Jak dużo miejsca umie zrobić w ustach
które zdobywa
językIle języków się tam mieści,
w miejscu ich spotkania obok siebie,
między sobą, pod nad w poprzek wzdłuż wszerz
wstecz do przodu i z powrotemDużo języków
jak ryb w wodzie*********
Vielsagend offen und un-
sagbar tief ist der willige Ort
der Begegnung zweier Zungen
wovon eine gar nichts empfindet
und nun die zweite das Doppeltewill muss kann möchte soll hätte still-
schweigend erfinden sollen um zu sagen,
aussagen, vorsagen, nachsagen, absagen und zusagen
an der zweiten vorbeisagend hineinsagen
eins sagenBerlin, 7 lipca 2007
Jak baśni z tysiąca i jednej nocy nie dało się wszak od razu wszystkich opowiedzieć, bo język by temu nie podołał, tak i słodkiego rachatłukum nie można przedawkować, żeby nie dostać pomieszania. W pudełku z fezem zostało jeszcze kilkanaście kostek. Życie i tak jest słodkie.
Styczeń 2015
Jednak rogaliki też!
http://www.crustanddust.pl/2011/01/rogaliki-drozdzowe-z-rachatukum.html
Zatem chyba wiemy, co pani Janina Małujło jadła w Wilnie, przed wojną: rogaliki z rachatłukum. Może wypiekała takowe jej matka, Maria z domu Afanasjewa, rodem z TYFLISU (co by tłumaczyło upodobanie do orientalnych słodyczy). – Ach, proszę pana – usłyszałem nie dawniej, jak dzisiaj – Tyflis! Co to było za piękne miasto! Ale w lecie panował w nim taki upał, że w ciągu dnia ludzie, półnadzy, leżeli na dywanach i nic nie robili. Dopiero w nocy ubierali się i wychodzili z domu. I co za stroje można było zobaczyć podczas tych nocnych promenad: jedwabne pasy, kutasy… Pozdrawiano się, składano ukłony: „Moje uszanowanie, pani”, „Witam pana”, „Jak minął dzień?”. Starodawni profesorowie gimnazjum z długimi brodami… – Musiałem przerwać pani Janinie. Niestety, zawsze to robię, bo jej opowieści, jak baśnie Szeherezady, nie mają końca.
Zapewne, gdyby baśniowa Szeherezada zbliżała się do dziewięćdziesiątki dziewiątki, jej słuchacz też by nie miał cierpliwości. Musimy to wziąć pod uwagę w naszych opowieściach.
Jeszcze parzą, czyli raczej dużo gorętsze niż przeciętne pocałunki, nie rogaliki, ale kruche ciasteczka przekładane rachatłukum, dziś eksperymentalnie upieczone przez żonę. W niewielkiej liczbie, gdyż powstały z resztek ciasta na makowiec jako próba właśnie.

Najbliższe przedstawienia „Rachatłukum” z Marcinem Bosakiem w Teatrze Studio
03.02.2015 21:00
04.02.2015 21:00
28.03.2015 21:00
29.03.2015 19:00